sobota, 31 października 2009

Wielka Sowa






Ile można zobaczyć, gdy nie widać zbyt wiele? Masę rzeczy. To pierwsza od kwietnia 2008 r. nasza wycieczka w góry. To pierwsza góra od 1999 r. na którą weszliśmy razem. Dla kawału wcześniej zawracaliśmy na kwadrans przed szczytem niemal każdej góry. Ale dzisiaj żarty się skończyły. Mały został z dziadkami, więc my musieliśmy wykorzystać cenne kilka godzin. Wielka Sowa to druga wysoka górka (1015 m n.p.m.), do której można dojechać w krótszym czasie niż na drugi koniec Wrocławia. 65 km a klimat i widoki kompletnie inne. I do tego ostatni dzień w roku, w którym można wejść na wieżę widokową. Można, ale gdy chmury są albo zdecydowanie wyżej, albo niżej (na co liczyłem), ale wisiały dokładnie kilka metrów nad wieżą. Ludzi mało, szlak czysty i widoki - oszczędne, ale niesamowite.

Cieszę się, że masa ludzi spędziła dzisiejszy dzień w marketach i pucując groby. Szlak był pusty. A my mieliśmy okazję pomyśleć o życiu w nieco lepiej nastrajających warunkach.

Powyżej program artystyczny, poniżej foty z rodzinnego albumu.

Wysoka wilgotność i niska temperatura, brak wiatru. Z ziemi wyrastały takie dziwne kryształy lodu, pokręcone wąsy, tak do 10 cm długości. Delikatne, nigdy wcześniej takiego czegoś nie widziałem.

Żona fociła mnie.

A ja żonę i psa.

Taki widok tuż po wejściu. Dalej nie wiało, ale było grubo poniżej zera.

Turystyka ma swoje prawa. Termos, buła z dużą ilością masła i żółtym serem (wędzony Ramzes), jaja na twardo i sól. Nic więcej.

piątek, 30 października 2009


Pohled z okna meho ateliéru - wersja wioskowa. Idzie zima, nie chce być inaczej. Jutro jadę w góry zdobyć być może nieco materiału do Autobiografii i może coś do pracy ze słuchaczami. Ale przede wszystki po prostu pobyć w górach przez chwilę.

czwartek, 29 października 2009

Obie fotografie zrobiłem w 1995 roku. Obie miały być pamiątkami. Jedna miała wprost stać się pożegnaniem z moim śmiertelnie chorym psem, druga miała być na chwilę pochwałą życia, a stała się pożegnalną, tyle że potrzebowała do tego dziesięciu lat. Wtedy wydawało mi się, że czas jest z gumy i można go naciągnąć. Teraz wiem, że czas nie ma absolutnie znaczenia. Podobnie jak oswajanie odchodzenia. Odchodzenie jest nieoswajalne. Dwie fotografie, trzy istoty. Po lewej Luśka, rudy mieszaniec terriera walijskiego z foxterrierem. Kupiona za równowartość wypłaty nauczyciela w 1988 roku na nie istniejącym już targowisku na Krakowskiej we Wrocławiu. Pierwszy i ostatni raz w życiu płakałem, że chcę, aby coś mi kupiono. Brat musiał odłożyć zakup katany (śmieszny teraz wyraz) i dżinsów, żebym mógł kupić biednego, schorowanego rudego szczeniaka. Drugie zdjęcie zrobiłem na wakacjach w Turawie (las obok Rzędowa). To moja mama - nauczycielka (stąd znam wysokość wypłat nauczycieli w 1988 roku) i Puma, czarna mieszanka Luśki i Kerry Blue Terriera, i miała same cechy tego ostatniego.

Potrafię sobie w głowie idealnie przypomnieć światło, zapach, emocje - wszystko co towarzyszyło każdej z tych fotografii. Gdyby wtedy istniał blog, pewnie bym je nań wrzucił. Ale nie było. Była ciemnia w szkole średniej, przez którą z wzorowego ucznia stałem się kompletnie przeciętnym. Ale za to miałem ciemnię, bo byłem jednoosobowym kółkiem fotograficznym. Przez powolność i mniejszą ilość obrazu ładowałem więcej siły, ważnych emocji w sam jeden fotogram. Teraz zauważyłem, że ilość spowodowała tylko wymycie owych ważnych cech. Może to jest ostatnia prawdziwa cecha fotografii srebrowej w kontrze do nowego medium? Może to ma znaczenie, jeszcze po-za-estetyczne znaczenie. Może czas pokaże. Tylko co czas ma pokazać, skoro on przecież nie ma znaczenia. Ani nie uczynił mnie mądrzejszym, jak to sobie wyobrażałem, ani nie leczy ran, jak mi wmawiano.

To jakaś magia. W czasie przeprowadzki można znaleźć dużo rzeczy, które niby są w głowie, niby na co dzień o nich wiem, ale czasem zaworki odkręcają się mocniej.


Idą święta, idą święta!
W rzeźni kwiczą już zwierzęta... (BigCyc)

Dzisiaj rano dobry humor został zniszczony przez plakat na słupie, który zapraszał na wczorajszy koncert Porcupine Tree. Nie byłem na tym i wielu innych koncertach, jak choćby dokładnie rok temu The Young Gods. Życie.

Do tego w Biedronce obok smutnych plastikowych zniczy stoją wesołe plastikowe trupy wypełnione cukierkami, a Bruce Willis reklamuje polską wódkę. Zanim na grobach ostygnął znicze, rozpocznie się świąteczna zadyma. Bez czasu na zadumę. Idą święta.

niedziela, 25 października 2009


Bajki i bajeczki. Dzisiaj miałem pierwsze w tym roku akademickim zajęcia z moimi słuchaczami. Wpadłem wczoraj na pomysł - wyrzucając opracowywany od kilkunastu tygodni poprzedni - żeby zrobić coś nowego ze swoimi podopiecznymi. Wydaje mi się, że im się spodobał.

Jednocześnie wymyśliłem, że fajnie będzie na pierwsze urodziny mojego syna zrobić mu książkę z bajkami. Bajkami i ilustracjami. Znając mnie i to, że moją ulubioną bajką były "O czym szumią wierzby" może się skończyć finalnie tak, że za trzydzieści lat wyjdzie na psychoterapii, że zniszczyłem mu tym dzieciństwo. Na plfoto - moim ulubionym poligonie doświadczalnym - pod tą grafiką większość komentarzy to narkotyczne porównania. Ja nie wiem, nie mam punktu odniesienia. Chciałbym napisać bajki, które teraz go będą ciekawić i bawić, ale gdy będzie mieć dziesięć, dwadzieścia czy trzydzieści lat, zacznie powoli odkrywać ich drugie dno. Jedną już w głowie i mam i za chwilę zacznę ją spisywać. O krzaku.

sobota, 24 października 2009



Pan i jego wierny pies leją na miasto. Wieś rządzi.

Sunia dzisiaj na długim spacerze wtarła w siebie kilogram błota i z 6 efektów defekacji dzikich zwierząt. Ale ona to lubi, a że ja lubię spacery i czystość w domu, to pies musiał być po spacerze wykąpany, czego pies nie lubi. Coś za coś.

Jutro pierwsze moje zajęcia w tym roku akademickim. Materiały pozbierałem, przygotowałem, mogę nauczać. Boję się tylko przestawienia czasu, bo nigdy rano nie wiem, który zegarek się przestawił, a który nie. I nigdy nie wiem, który z nich pokazuje realną (urzędową) godzinę.

piątek, 23 października 2009


Dzisiejszy dzień - który całe szczęście skończy się za czterdzieści siedem minut - jest skuriwały. Wiem, że powinno mnie cieszyć, że w sumie najważniejsze rzeczy są w porządku, wszyscy zdrowi, zadowoleni itd. Wiem, że w przypadku jakiegoś dotkliwego przeżycia dzisiejsze powody złego nastroju będą banalne lub w ogóle nie istotne. Ale w świetle braku gorszych tematów - całe szczęście - dzisiejsze dają powód, by rzec, że dzień jest taki, jak wspomniałem powyżej.

I Mikołaj wyłuskał mi z klawiatury górny kursor i muszę z małym makiem jechać do lekarza od maków. Ale to nie powód do nerwów.

czwartek, 22 października 2009


Wielkie słowa towarzyszą wystawie człowieka przestawiającego się jako Oiko Petersen (Mieszkanie Gepperta). Im bardziej ktoś wypowiadający (dyktujący) te słowa związany ze sztuką, tym bardziej zawiłe, trudne i wysmakowane zwroty. A tu bęc. Proste foty. Proste, ale nie znaczy, że prymitywne. Bardzo lubię prace tego autora, niemniej jednak nie zauważyłem tu "pojechania po bandzie", o którym mądrymi słowami, na wpół akademicko, na wpół kolokwialnie pisał dr Adam Mazur z CSW. Może pojechanie po bandzie w tym cyklu istnieje dla kogoś, kto nie do końca rozumie, czym jest świat ludzi (i tu mój znienawidzony zwrot, ale nikt niczego lepszego mnie nie nauczył) "upośledzonych". Gorzej. Nikt z tak zwanych "normalnych" tego nie wie, podobnie jak ateista nie wie jak myśli wierzący, Ziemianin nie wie jak myśli Obcy, człowiek nie wie jak myśli pies. Człowiek o wysokiej wrażliwości i umiejętności empatii może spróbować zrozumieć, ale ktoś tych czynników pozbawiony wyrazi - moim zdaniem - właśnie taką opinię. Cóż, nie pierwszy i nie ostatni raz nie zgadzam się ze słowami Mazura. Ale co by było, gdyby każdy na wszystko się zgadzał?

Downtown Collection to po prostu piękne obrazy, ale jakoś mimo ich niewątpliwej urody ja więcej czasu poświęcałem kartkom wypisanym przez bohaterów zdjęć. I tu dopiero jest coś, to uderza w pierś. Zwykłe rzeczy, tak banalne ogółu są tak ważne dla marginesu. Kto inny tak prosto i dojmująco mówi o swoich uczuciach?

Ale obraz i tekst to całość, zwarta i nierozerwalna. Wzruszająca treścią i zaskakująca obrazem. Ja szczerze polecam, ale jak już wspomniałem, znam (mentalnie) ten temat i po prostu podobała mi się, ale niczego nowego się nie nauczyłem. To nie jest wada. Po prostu ja to już wiem, na tym czy innym przykładzie.

Z Mieszkania Gepperta pobiegłem przez Rynek na Szewską 36 po drodze minąłem wystawę sklepową i tak mi się spodobała, że nie mogłem jej pominąć. Jedna ze znanych firm od galerii handlowych niedawno podobną rzecz pokazała na bilbordach. A sklepikarze szybko podłapali.


Na wspomnianej Szewskiej godzinę po mojej wizycie miał rozpocząć się wernisaż wystawy Karoliny Zajączkowskiej Horror Vaculi. Znam Karolinę od ponad roku. To dla mnie dziwna, ale dla młodszego pokolenia zupełnie normalna znajomość. Znamy się wyłącznie z sieci przez nasze blogi i facebook'a. Ponieważ spieszyłem się, więc po raz kolejny nie było nam dane poznać się w "prawdziwej rzeczywistości" (Rzeczywistość nieprawdziwa przecież też istnieje). Blog Karoliny to dziesiątki fot z imprez czy po prostu życia. pocałunki, wymioty, majtki, podarte rajstopy, kolor, brud, kurz, szminka, tipsy, hałas, impreza. Setki tagów. Ładny tekst (z dwukrotnie powtórzonym zwrotem, który mnie nieco drażnił, ale zapomniałem co to za zwrot, podobnie jak zapomniałem kto jest jego autorką) trafnie wskazuje nawet średnio rozgarniętemu osobnikowi, o co chodzi. Finalnie okazuje się, że niemal wszystkie fotki z bloga mogły by w dowolnej konfiguracji znaleźć się na wystawie, ale tak się nie stało. Karolina (albo ktoś inny) zebrał je w ciekawe zestawy. Hałas i kolor jawił się pustką. Pustością w jej pejoratywnym znaczeniu. Nie będę w recenzji pisać skrótu tekstu towarzyszącego wystawie, ale mam swoje stanowisko wobec niego. Lęk przed pustką, nic-nie-dzianiem-się to dla mnie inna rzecz, niż pisała autorka tekstu, która moim zdaniem też bo się (świadomie lub podświadomie) nazywania rzeczy po imieniu. Trans, hałas, kolor, alkohol, impreza, dragi, papierosy, szybki seks, muzyka, wygłupy pozwalają chwilowo nie myśleć o upływie czasu, jego nieodwracalności i kurczącej się odległości między tym, co teraz, a tym, że kiedyś będzie nic. Młodzi ludzie boją się śmierci, a im młodsi, pozostawieni sami sobie, bez wsparcia rodziców (często już będących w podobny wirze), psychologów, dobrych pedagogów, umierającej wiary, tym bardziej szaleni. Przyjemność, szybkość, szałowość, więcej bodźców, więcej i szybciej. Stąd starsze pokolenia wieszają psy na młodszych. Taką mam teorię. Nikt nie nauczy młodych ludzi, jak żyć. Bo i kto ma do tego prawo? Kiedyś był to Kościół. Teraz Facebook? Nasza Klasa? Twitter? Youtube? Nie ma w tym nic złego. Złe jest to, że nikt nie wypracował proporcji. I ta wystawa mnie poruszyła i to dość mocno. I byłem tam sam z tymi zdjęciami, było pusto i w słuchawkach COIL, ten utwór, myślę, że idealne tło, warto kliknąć.



A byłem chyba pierwszy po samej autorce, bo jeszcze młotek i ekierka były ciepłe.


Z zawrotami głowy pobiegłem na tramwaj, ale przystanek koło Hali Targowej był zamknięty.


No i Horror Vakuli towarzyszył mi do następnego przystanku. I stąd spece od wystaw nie pozwalają mi na chodzenie po mieście z własnymi myślami. Nawet w pociągu przestałem już czytać książki, bo chce pomyśleć chwile sam dla siebie.


W tramwaju zrozumiałem, skąd u mnie od dawna taka wielka chęć do podróżowania (oczywiście sama chęć). Skąd marzenia o przygodach i podróżach. To nie tylko chłopięce fantazje, to po prostu maskowanie lęku przed życiem. Na dzień dzisiejszy wydaje mi się, że zaczynam rozumieć Immanuela Kanta. Można poznać świat nie ruszając się z miejsca. Tylko do tego trzeba mieć więcej odwagi, niż do najdzikszej eskapady. Ale i tak kiedyś gdzieś pojadę. W końcu.

wtorek, 20 października 2009


meteor/rodzeństwo

Wieczorem na wsi. Wczoraj w wolnej chwili poszedłem zrobić zdjęcie z balkonu. Z balkonu widać niewiele: droga, elewator i miliard gwiazd. W ciągu trzydziestosekundowej ekspozycji pojawił się też jeden meteor. Jeden meteor na miliard marzeń. I tak zobaczyłem go dopiero na ekranie komputera. Dzisiaj położyłem do końca podłogę w pralni, która będzie jednocześnie moją ciemnią. Trochę dumny z siebie jestem.

poniedziałek, 19 października 2009


W niedzielę po skończonej pracy nad panelami na podłodze w korytarzu na piętrze wyszedłem z Sunią na spacer i spotkałem ciocię i wujka, którzy też wyszli z psem na poobiednią przebieżkę nad rzekę. Padał deszcz. Pierwszy raz od trzydziestu lat jestem zachwycony jesienią.

niedziela, 18 października 2009



W końcu znalazłem chwilę czasu i kabel do aparatu. Masa zaległości, ale wykańczanie domu jest wykańczające. Dwie foty, jedna z biurka pracowni, druga z okna pracowni na wschód o wschodzie słońca. Tego nie ma w mieście. Podobnie jak sarnich bobków przy aucie.

nocny wpis statusu na facebook.com

Nie działa mi nic produktów Google, więc wpis na bloga zrobię tu, a potem skopiuję go na blog, jak już Google się odetka. Koncert - choć trzeba pamiętać, że nie jestem znawcą muzyki - świetny. Taki bardzo Filipowy, ale jak się okazuje nie tylko. Specjalnie wstrzymałem się z kupnem płyty do dzisiaj, nie tylko dlatego, że cena była niższa o 4 zł od regularnej rynkowej, ale po prostu występ na żywo w muzyce jest tym dla muzyka, co występ w teatrze dla aktora w porównaniu do gry w filmie. Nie ma "wróć", nie ma "dubla". Ponownie wezwę piszących recenzje recenzentów do uderzenia się w głowę. Indigo Tree to Indigo Tree i porównanie do czegokolwiek jest idiotyzmem. Robią to tylko Ci, którzy narzekając na polskie realia nie starają się ich zmienić dopuszczając do siebie myśl, że można tu coś nowego wnieść. Śmieszne, ale to dotyczy wszelkich form twórczych w tym kraju. Cieszę się, że mogłem uczestniczyć w wydarzeniu, które - o ile recenzenci nie dadzą dupy - może postawić nowy kamień milowy w dziejach historii muzyki. Wiem co czuli ci, którzy byli na pierwszych koncertach Joy Division czy Throbbing Gristle. Co dziwne, w dobie cywilizacji śmierci recenzenci nie są w stanie zrozumieć emocji. Pytania pewnie będą się mnożyć: co było inspiracją, co było ważne, a kto na Was wpłynął... debilizm. Wracając z koncertu mijałem bunkier na Placu Strzegomskim, na nim od kilkunastu tygodni w elewacji widnieją słowa: Było - Było - Było - Było - Było - Jest - Będzie - Będzie - Będzie - Będzie. Z wyjątkiem słowa "jest" - wszystkie wielkie i czytelne. Ludzie w dużej mierze żyją tym co było lub będzie, a nie postrzegają istoty JEST. Szkoda. Boję się, że dlatego Indygo Tree w cywilizacji śmierci nie odnajdzie się. Obym się mylił, czego sobie i im wielce życzę.

piątek, 16 października 2009

Indygo Tree

Recenzenci pisząc masę recenzji na temat duetu Indygo Tree powtarzają niczym mantrę słowa, które o sobie samych napisali Filip i Lewy. Tyle tylko, że recenzenci napisali to samo, ale ilość wyrazów pomnożyli przez 4 i wyszło jak wyszło. Niemal każda recenzja stawia ich wobec Animal Collective. Ja znawcą ani nawet super entuzjastą muzyki nie jestem - lubię Porcupine Tree, lubię Biospherę (którą właśnie w tym momencie można na żywo oglądać w Krakowie), lubię Fluke i Underworld - ale porównanie tego duetu do Animal Collective to paranoja. Takiego odniesienia może podjąć się niekreatywny matematyk, który w liczbach nie widzi możliwości twórczego działania, lecz wtórnego odtwarzania. Po prostu - prostak, który nie wie po co są emocje i nie wie co jest fajnego w puszczaniu baniek. Indygo Tree jest fenomenem w moim odbiorze właśnie dlatego, że są tak niepowtarzalni, że nie ma dla nich punktu odniesienia, który prostolinijny umysł mógłby użyć do sortowania, szufladkowania i stopniowania. To nawet nie jest poziom myślenia w kategorii: podoba się lub nie podoba. To jest tylko w opcji rozumiem lub nie rozumiem. A kto rozumie, ten nie pozostanie obojętny.

Jutro koncert. Filip pisze, że jest zesrany z nerwów. Nie ma powodu. Ci, którzy przyjdą, wiedzą, dlaczego puszczanie baniek mydlanych jest fajne, więc duet Filipa i Lewego będzie wśród swoich. Zapraszam. CK Agora, Wrocław, 17.10.2009 r., godz. 20.00

sobota, 10 października 2009


Zaległa fota autorstwa Katki, którą miałem wrzucić wcześniej jeszcze na stary blog. To był najfajniejszy dojazd i powrót, na i z Beczwy. Nie mieliśmy ograniczeń w czasie, odwiedziliśmy większość zaległych mijesc, które chcieliśmy zobaczyć w ciągu czterech lat dojazdów. Ta przeprawa promowa na Odrze nieopodal Krapkowic (zjazd z drogi nr 45) była pierwsza na liście. Kilka godzin potem byliśmy u źródeł Odry i w miejscu, gdzie dwanaście godzin wcześniej w powodzi zginęło 9 osób (w Czechach). I byliśmy w mieście, w którym urodził się Freud. Może uda mi się zdobyć pozostałe foty, które robiliśmy szkolnym "rzęchem".

Znowu okazało się, że z całej mojej szkoły najbardziej podobają mi się same dojazdy tak i z powrotem.

piątek, 9 października 2009


Na bank to nie wygląda dobrze, ale na autobus się spieszyłem. U mnie w małym mieście jest pomnik głowy kościoła, który się rzeźbiarzowi nie udał w proporcjach. I ten pomnik się bije z tynkowym (dziś nazywany pewnie muralem) gościem z reklamy PKO albo czegoś innego, już nieczytelnego, ale na pewno z czasów komuny. Pewnie nie długo, bo w moim małym mieście nikt nie dba o zabytki i choćby takie rzeczy (a jest ich trochę i można by z nimi coś zrobić) i na wszystko zamiast tynku nakleja się brezentowe folie z literkami z PCV i ramy bilbordów.

Tak jest w małym czterdziestotysięcznym mieście na wschód od Wrocławia, gdzie jest osiem supermarketów, po jednym na pięć tysięcy mieszkańców, a pod każdym parking pełen aut.

Nie liczyłem ile jest kościołów, ale chyba mniej.

czwartek, 8 października 2009

Wczoraj zmarł Irving Penn. Prawdopodobnie ja też nie będę żyć wiecznie.

środa, 7 października 2009









Kilka luźnych obrazów z Drezna, nie publikowane wcześniej. Rosyjscy turyści patrzyli na mnie jak na krewnego z Czukocji przez pryzmat FEDa, a turyści z Zachodu cmokali z zachwytu myśląc, że to stara Leica. Ja cmokałem na wszystko, bo to moje ulubione miejsce na świecie. Ulubione do tego stopnia, że nikt nigdy nie wiedział, o co chodzi w moich drezdeńskich fotach. Nie tylko drezdeńskich. Lato 2005.

Dzisiaj ułożyła mi się niezła historia stojąc w kolejce do kasy w Biedronce. Niebawem przeleję ją na blog. Lokalnego Artysty nie można zabić na amen.

Dziękuję Ci Martin za dedykację wpisu na blog.

wtorek, 6 października 2009


Mój synek mierzył zimową czapkę. Nie lubię się obnażać z rodzinnych klimatów, ale musiałem to wrzucić.



Stare dobre czasy. Listopad 2003 rok. To był dobry rok. Jakoś tam mnie naszło po utworze: http://www.youtube.com/watch?v=D7VFnGO7G9I

niedziela, 4 października 2009


Widok z mojej wiejskiej pracowni. W końcu żadnych okien za oknem.

Kto

Wojtek Sienkiewicz - fotograf, grafik. Absolwent WSF AFA (Wrocław), 2005 rok. Student Instytutu Twórczej Fotografii w Opawie (Czechy). Wykładowca (kwadrat.edu.pl), redaktor magazynu www.5klatek.pl. Lubi to, co robi William Eggleston, Filip Zawada, Roger Ballen, Philip-Lorca diCorcia, Gregory Crewdson, Alec Soth, Dash Snow (ale już nie), Irving Penn, Nan Goldin, Richard Avedon, Paweł Olejniczak, Jeff Wall, Andy Goldsworthy, Paweł Syposz, Sandy Skoglund, Erwin Olaf, Duane Michals, Andrzej Kramarz, Mark Jenkins i Martin Gorczakowski, Iva Bittova, Cranes, Giagometti, COIL, Talk Talk, Peter Gabriel, Jim Jarmush. I pewnie jeszcze kilku innych.

Ten blog to po prostu notes. Nie ma tu moich cykli, ani nawet ich fragmentów. Może wycinki. Czasem lub przypadkiem.

Kontakt: wojteksienkiewicz(at)gmail.com

pierwszy blog