Dzisiaj dzień roboczy. Rano spacer s Mikołajem, który usnął w trzy minuty po wyjściu z domu i nie widział kilku rzeczy. Jedną z nich jest mały, urokliwy las w odległości na dwa papierosy od drzwi wejściowych. Nie zauważył też pięknego, dużego lisa, który nie czując nas wyszedł zza krzaków i był chyba równie zaskoczony nami, co ja zaskoczony nim. Tu dygresja, otóż od lat lisy są moimi ulubionymi zwierzętami. Żadne nie wydają mi się równie dzikie, co jakoś bliskie ludziom. Nie wiem czemu, ale jakoś im ufam. Lisy nie atakują, ale też nie zrywają się do ucieczki. Próbują nawiązać kontakt i dopiero wtedy, gdy się uda, nie wiedzą co z nim zrobić i uciekają, ale nie w panice, jak sarny czy zające. W lisach chyba jest to, co spowodowało, że pierwotny pies interesował się pierwotnym człowiekiem. Za dwadzieścia tysiącleci lisy będą naszymi kumplami tak jak teraz są nimi psy czy koty. Nie wiem czy to im wyjdzie na dobre, bo tu mam drugą dygresję ze spaceru. Obłuda. Szanuję zwierzęta. A jakoś bez skrupułów spożywam karczek z grilla. Albo pieczeń wołową. To ohydne. Może wiem, że wołowina to po prostu fragment ciała innej istoty, to pokutuje mieszczuchowskie przekonanie, że wołowina jest nie z woła, a ze sklepu. I na tym koniec dygresji. Było o lesie, polu i śmierci.
A, i co ważne dzisiejszy wpis to też nic o sztuce. Mojego życia nie da się zamknąć w klatkę z mjuka dziennie. To nie taki blog.
Płyta na wieczór - Cranes - Wings of Joy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz